Ryszard Świderski: Nikt nie odbierze mi tego, co przeżyłem w Stomilu

Ryszard Świderski przez kilkanaście lat pełnił funkcję kierownika pierwszego zespołu Stomilu Olsztyn. O początkach, relacjach z piłkarzami oraz o pewnym zdjęciu w rozmowie poniżej.

Jak otrzymał Pan propozycję pracy w Stomilu? Przygoda z klubem rozpoczęła się w styczniu 2008 roku.
– Poprzedni kierownik, dostał w pracę w firmie, gdzie panował ośmiogodzinny system pracy, a Stomil wtedy był liderem w czwartej lidze. Awans do trzeciej ligi, który pierwotnie był głównym celem, wiązałby się z wojażami po czterech województwach: warmińsko-mazurskim, łódzkim, podlaskim i mazowieckim. To były odległości liczone w setkach kilometrów. Poprzednik więc nie miał szans poświęcić się temu w stu procentach. Otrzymałem propozycję, aby przyjść na rozmowę do ówczesnego prezesa Mariana Świniarskiego i tak to się zaczęło.

Szybko doszliście do porozumienia?
– W czasie rozmowy wyszło, że na początku nie będę otrzymywał żadnego wynagrodzenia, ponieważ w danej chwili klubu nie było stać.

W sumie nie doświadczył Pan spadku ze Stomilem?
– Awans z trzeciej ligi do drugiej, potem z drugiej do pierwszej ligi. Każdy kolejny sezon oraz awanse i sukcesy były doświadczeniami. W styczniu minęło trzynaście lat.

Najciekawszy moment?
– To był pierwszy awans do drugiej ligi. To była już liga centralna, ale z podziałem na grupę wschodnią i zachodnią. Był to wtedy mały plus, bo wyjazdy nie były aż tak dalekie. W 2012 roku awans z trenerem Zbigniewem Kaczmarkiem i feta na rynku Starego Miasta, blisko restauracji „Staromiejska”. Pamiętam słowa polityków: ” Będzie nowy stadion dla Stomilu!”. Od tamtego momentu stadion jest w marzeniach… Szkoda, że nie ma w Olsztynie bazy treningowej z prawdziwego zdarzenia. Kiedyś jeden z polityków przyszedł na obiekt znajdujący się na Dajtkach i zapytał się, czy coś się tu dzieje. Lekko zdębiałem, bo jeśli lokalni włodarze nie znają sytuacji, że sztuczna nawierzchnia była wykorzystywana od rana do wieczora przez przeróżne grupy olsztyńskich drużyn piłkarskich i nie tylko to jest przykre.

Kiedyś Pan miał wąsy, których po awansie do pierwszej ligi się pozbył.
– To był zakład z trenerem Zbigniewem Kaczmarkiem. Pierwotnie był plan, aby zgolić się na łyso. Powiedziałem, że po tylu latach noszenia wąsów, po awansie do pierwszej ligi będę mógł je spokojnie zgolić.

Bywało też nerwowo?
– Czy bywało nerwowo? Byłem przyzwyczajony do pracy w pewnych zasadach. Jak ktoś mi powiedział, że to jest czarne, to dla mnie było czarne, jeśli białe to białe. Nigdy nie starałem się kwestionować decyzji trenerów odnośnie swoich wymagań. Starałem się robić to, czego ode mnie oczekiwali. Chyba, że przeoczyłem jakąś kwestię to niektórzy ze szkoleniowców w bardzo kulturalny sposób rozmawiali ze mną tłumacząc swoje argumentacje. Nie było problemu.

Były zapewne czasami stresujące sytuacje. Brak pieniędzy, walka o utrzymanie. Pan widział wewnątrz mobilizację drużyny w tych ciężkich chwilach. Czy Pan też starał się, chociaż słownie, wspierać drużynę?
– Kiedyś w pewnym momencie zarzucono mi, że jest mi łatwiej, bo mam emeryturę i mam z czego żyć. Odpowiedziałem: Panowie, pracuję już w klubie tyle lat i raz trzy miesiące, drugi raz trzy miesiące „sponsorowałem” klub, bo nie otrzymywałem poborów. Nie poszedłem do sądu, aby odzyskać zaległości. Jeżeli chcecie coś w piłce osiągnąć to musicie coś z siebie dać i spróbować zawierzyć sternikom klubu, którzy postarają się doprowadzić do wyprostowania spraw.

Czy byli zawodnicy, którzy zachodzili Panu za skórę lub nie okazywali szacunku?
– Zazwyczaj takie rzeczy nie są ukazywane na światło dzienne. Jeśli był problem to potrafiłem załatwić to w cztery oczy. Grono ludzi, z którymi przepracowałem tyle lat, było wspaniałe, kulturalne oraz grzeczne. Jeśli ktoś miał swoje… przywary, swoje żarty, dowcipy to zawsze ich szanowałem. Nigdy się nie obrażałem, bo czasami niektórzy po danym żarcie dodawali, abym nie obrażał się. Mówiłem wtedy, że też znajdę kiedyś haczyk na nich (śmiech). Tę atmosferę porównałbym do relacji ojciec – dzieci. Różnica wieku między nami była bardzo duża. Moje dzieci są dużo starsze w stosunku do tych, z którymi pracowałem w klubie.

A z trenerami?
– Pewnie niektórzy mogą pamiętać, że w 2016 roku byłem odsunięty z funkcji kierownika zespołu. Uznano wtedy, że jestem zbędny do pracy, bo nie nadaję się. Kierownikiem został świętej pamięci Andrzej Biedrzycki, który wcześniej był asystentem trenera. Pewna osoba zachowała się wobec mnie bardzo nie fair jako dorosły człowiek, gdyż nie powiadomiła o swojej decyzji mnie osobiście. Pamiętam, że rozpoczęły się treningi. Koniec czerwca. Pierwsze zajęcia odbyły się w Dobrym Mieście. Jak zwykle przygotowany był sprzęt. Dojeżdżaliśmy autobusem. Po przyjeździe wyłożyłem piłki itd. Trener nie przywitał się ze mną, nie odzywał się do mnie w ogóle. Ok, trudno. Po treningu przyszedł do mnie jeden z trenerów i oznajmił mi, że pierwszy trener nie chce mnie mieć w zespole. Odparłem, żeby mi to oświadczył prosto w twarz. Nie zrobił tego. Wezwany zostałem przez prezesa po kilku dniach, a w międzyczasie normalnie wykonywałem swoje obowiązki. Nie latałem do szkoleniowca w łaskę z myślą, aby ze mną porozmawiał. Pan Mariusz Borkowski wezwał mnie do siebie i stwierdził, iż mimo braku aprobaty przez trenera, aby pozostać w Stomilu na stanowisku kierownika technicznego. Przemęczyłem się, wytrzymałem. Robiłem w sumie prawie to samo, co wcześniej, lecz nie zajmowałem się pierwszą drużyną. Przygotowywałem sprzęt na treningi, mecze. Nie jeździłem na wyjazdowe spotkania, nie musiałem być obecny na treningu. Co do meczów na Piłsudskiego to wiadoma sprawa, byłem cały czas. Chyba byłem nielubiany przez ówczesnego trenera. Za czasów Mirosława Jabłońskiego lub Zbigniewa Kaczmarka otrzymywałem dość niemiłe docinki, że jestem byłym wojskowym. Nie byłem dłużny, bo potrafiłem czasami odgryźć się. Jeżeli ktoś chce komuś koniecznie wsiąść na głowę i chce tę głowę „spędzlować na łyso” to nie jest to miłe. Nie ubliżałem nikomu. Zawsze lubiłem powiedzieć to, co myślę. Trener odszedł i automatycznie powróciłem do swojej dawnej funkcji.

Liczył Pan kiedyś, ile przejechał kilometrów ze Stomilem?
Nie wiem czy nie można zaryzykować stwierdzenia, że suma kilometrów odpowiada okrążeniu kuli ziemskiej! (śmiech) Szczerze mówiąc, najkrótszą trasą do rywala za czasów drugiej ligi była droga do Iławy, bo graliśmy z Jeziorakiem. Później Grudziądz, Suwałki, Bytów i Chojniczanka oraz Arka. Po scentralizowaniu doszło Pomorze, Śląsk. Zwiedziłem dużo stadionów, hoteli. Wyjazdy na obozy były dla mnie najprzyjemniejszą sprawą. Tydzień mogłem odizolować się od domu. Broń Boże nie uciekałem! (śmiech) Rano śniadanie i szybko przygotowanie sprzętu z wyznaczonymi osobami na pierwszy trening. Następnie obiad, kolejny trening. Przypilnowanie zdania ubrań do prania.

Zdarzyło się kiedyś, aby zapomniał Pan np. zamówić obiadu?
– Kiedyś ze Zbigniewem Kaczmarkiem pojechaliśmy na obóz w okolicach Wrocławia. Wtedy jedyny raz. podczas pracy w klubie, zapomniałem wziąć strojów do zagrania sparingu. Na szczęście doszło to wszystko paczką. Telefon do klubu i sprawa załatwiona.

Co do strojów, raz zdarzyła się kradzież kompletów w Nowym Sączu.
– Dziwna historia. Mieliśmy w dzień meczu trening około południa. Autobus stał na ulicy przed hotelem. Wraz z policją oglądaliśmy nagrania z monitoringu. Przynieśliśmy dwa worki piłek, torbę z narzutkami treningowymi i wrzuciliśmy to do autobusu. Zostało to wszystko zamknięte. Cztery godziny później przyjechaliśmy na stadion, otwieramy bagażnik i komplet zapasowy oraz dziewięć piłek szlag trafił. Liczyliśmy na to, że znajdziemy sprawcę, bo może ktoś będzie chciał sprzedać te koszulki żółto-czerwone i wtedy namierzylibyśmy osobę. Tak się nie stało. Policja prowadziła dochodzenia, ale nic z tego nie wyszło.

Chyba nie zamieniłby Pan pracy w Stomilu na coś innego, bo była to fajna przygoda, prawda?
– Wcześniej pracowałem m.in. w handlu pracowałem, ale to, co przeżyłem w klubie nikt mi tego nie odbierze. To była moja satysfakcja. Moim marzeniem kiedyś, jako kibica, było znalezienie się przy piłce. Wprowadziłem się do Olsztyna w 1971 roku i chodziłem na mecze Stomilu od trzeciej ligi do ekstraklasy. Mieliśmy ze znajomymi swoje miejsce. Moje marzenie spełniło się i jestem bardzo szczęśliwy z tego powodu.

Zawsze bramy stadionu będą stały przed Panem otworem. Zasługi Pana nie będą zapomniane.
– Myślę, że nie mam zasług. Byłem normalnym pracownikiem, który wykonywał swoją pracę. Moja praca nigdy nie była widoczna. Nie stawałem na piedestale. Chociaż… pamiętam, jak Paweł Piekutowski, który jeździł i jeździ na mecze wyjazdowe to zrobił bombowe zdjęcie, które cholernie mi się do dziś podoba. Było to w Suwałkach, w spotkaniu przeciwko Wigrom. Chciałem wyjść z budynku klubowego na murawę, byłem w drzwiach i pstryknął fotkę z zaskoczenia. Takiej fotografii nigdy mi nie zrobiono. Zawsze, gdy ktoś robił zdjęcie to musiałem się dziwnie zachować. A tak, szedłem normalny, wyluzowany, uśmiechnięty i cyk!

Wigry Suwałki – Stomil Olsztyn. Fot. Paweł Piekutowski

Przeżyłem w klubie dużo ciekawych rzeczy i mam z tego ogromną satysfakcję. Jestem kibicem piłki. Od młodych lat sam nie miałem możliwości trenować. Kto wie, może gdybym trenował to może i bym grał, bo miałem dobrą wydolność. Co do zdrowia, jedną z rzeczy, którą chciałbym nadmienić w sprawie mojego zaangażowania w klub może świadczyć fakt, iż w październiku 2019 miałem zabieg polegający na rotablacji tętnic. Lekarz zalecił mi dwutygodniowy odpoczynek. Chciałem koniecznie być w klubie i o godzinie 11:00 wyszedłem ze szpitala, a niedługo potem byłem już na stadionie.

I co teraz? Działka, zasłużona emerytura, pies.
– Żona jest szczęśliwa, że jestem w domu! (śmiech) Przeżywała bardzo moje wyjazdy na mecz, które trwały dwa dni oraz tygodniowe zgrupowania. Teraz wspólnie się z żoną uzupełniamy. Ma trochę problemów ze zdrowiem. Ja czuję się świetnie, nic na razie mi nie dokucza. Zakupy, spacer z psem. Czekam do wiosny, bo opłacam składkę, zacznę wędkować i działeczka! Później lasek oraz grzyby. Oczywiście wszystko w towarzystwie, bo samemu człowiek nie powinien się daleko oddalać, bo można siąść w lesie lub nad wodą i już nie wstać. Trzeba szanować to, co mam, przeżyłem, pożyć jak normalny człowiek, lecz nie jako statysta. Oglądam też telewizję, konkretnie lubię filmy sensacyjne. Żona mówi, że jak to mogę oglądać jak kogoś zabijają? Odpowiadam, że takie filmy to moja pasja. Zawsze byłem walczakiem i lubiłem adrenalinę. Nie lubię „płaczących produkcji” czy romansów.

Rozumiem, że w pierwszej nadarzającej się okazji widzimy się na stadionie!
– Jeżeli klub nie zabroni mi przychodzić to będę częstym gościem.

 

Ta strona używa plików Cookies. Dowiedz się więcej o celu ich używania i możliwości zmiany ustawień Cookies w przeglądarce. Więcej informacji

Informacja dotycząca polityki plików cookies: Informujemy, iż w naszych serwisach internetowych korzystamy z informacji zapisanych za pomocą plików cookies na urządzeniach końcowych użytkowników. Dalsze korzystanie z naszych serwisów, bez zmiany ustawień przeglądarki internetowej oznacza, iż użytkownik akceptuje politykę stosowania plików cookies.

Zamknij